Witam. Kurde! Naprawdę próbowałem, ale „przesadnego rozdęcia” nie udało mi się uniknąć.
Poniżej więc kilka uwag dot. COTC EP:
Na wstępie wypada przyznać, że początkowo miałem same problemy z tym wydawnictwem. Po pierwsze: cień na nie rzuciły zawirowania z Infrarotem.
Przy okazji, w tym miejscu uważam, że „BIG rispekt” należy się 3 osobom, którym wcześniej było dane zaznać szczęścia. W kolejności chronologicznej są to: Hajasz [24.11.] – za ostrzeżenie i instrukcję obsługi opakowki,
Void [ibidem] – za słowa, które budziły nadzieję „na lepsze jutro”
, SleepyBoy [także 24.11.] – za słowa troski.
SleepLover’owi jeszcze słowo wyjaśnienia. Na Twoje pytanie dot. losów przesyłki nie odpowiedziałem, bo zwyczajnie nie chciałem zapeszyć a zależało mi na tym by paczka dotarła na piątek 25.11, co w końcu udało się i płytę miałem jak w zegarku w dniu premiery [choć fakt faktem z poprzednimi bywało pod tym względem lepiej
].
OK. Problemów ciąg dalszy.: Pozostała część konsterny związana jest już z gotowym rozpakowanym produktem i jego ceną. Tak jak zostało to już powiedziane wcześniej obecny rozdział to najdroższa część tryptyku. Jego cena wydaje się być trochę zawyżona. Ale czy na pewno? Wszystko bowiem zależy od przyjętej skali. Rynek muzyczny wypracował na przestrzeni dziejów kilka kategorii/nomenklatur, dzięki którym wydawcy mogą sobie dyktować cenę płyt jak chcą. Ja do tej pory wydawnictwo to traktowałem jako EPkę i stąd też brały się moje „oczekiwania cenowe”. Jednak po dokładnym przyjrzeniu się temu, co na stronie SOPORa, Infrarot’u i forum.de a nawet discogs.com, okazuje się, że ktoś próbuje nas wydymać [czyt. oczywiście wytwórnia] i sprzedaje nam ponoć CD/LP w sensie
ALBUM. Hehe dobre!
Krótszy! Ale nie Epka! Hehe coraz lepiej!
I dzięki niemal fałszywie pojmowanej łaskawości wytwórni tańszy od faktycznego albumu! Hehe …!
...ale de facto droższy...Najdroższy! [i nie mówię o zabójczym kursie Euro, który tydzień później jest jeszcze bardziej zabójczy.
] OK. dylematy cenowe załatwione. Jednak powtórzmy to sobie głośno: TO JEST Epka [Panie Storm]!!!
Skoro już jesteśmy przy dylematach/problemach/przytykach/zarzutach: Nie mogę wyjść z podziwu, jakim cudem w fazie wydruku CDBook’a umknęła przedostatnia „zwrotka” w tytułowym utworze
Na LP jakoś jej nie zabrakło? Nadto w „kredytkach” jest mowa o tym, że Olek Mancewicz obsługuje lutnię arabską znaną bardziej jako „oud”. Że kuźwa niby w którym miejscu
Tak przypadkowo się składa, że mam osobistą słabość do muzyki/dźwięków w których nuty zostały podyktowane przez samego Allaha. Więc Sorrensen: albo jest ona przedziwnie [czyt. nienaturalnie] wyprodukowana, albo komuś oud pomylił się z hurdy gurdy [czyt. lira korbowa], której faktycznie jest tu od ch...
Ok. myślę, że temat skrajnie SUBIEKTYWNEGO dysonansu poznawczego wyczerpałem [czyt. więcej grzechów nie pamiętam]. Cóż wygląda na to, że pora skupić się na 6 zasadniczych „+’ach” tego wydawnictwa:
I) Anna kładzie mnie na glebę james-o-blake’ową introdukcją. Wokal utrzymany w fimejlowej palecie uwodzi. Żeby „powrotom ku tradycji” stało się zadość, Anna w krótkiej partii solowej chwyta się za flet
[na pierwszym planie nie słyszany od... BARDZO DAWNA]. Po nim czas na producencki smaczek w postaci trudno indentyfikowanej barwy, która w końcówce pattern’u powraca w genialnym dwugłosie z wiolonczelą. Lira korbowa – do końca albumu pozostawia niewyjaśnioną wątpliwość synth czy oryginał? – budzi oczywiste asocjacje z okresem Traveller/Voyager. Będąc przy skojarzeniach genialny jest tu epilog: O ile quasikaplicowe organki wespół ze ścieżką wokalną ewokują klimat rodem z Todeswunsch o tyle delikatna zmiana barwy na wysokości „there is no shred of beauty here...” translokuje wrażenia odsłuchowe w okolicach TSFIW. Elektroniczny rudymentarny kontrapunkt w instrumentalnym outro dopełnia dzieła sonicznego zniszczenia.
II) Krótkie i rzeczowe ŁAŁ. Czy Varney wraca do swej postwave’owej przeszłości? Pamięta ktoś slogan towarzyszący
The Bells Have Stopped Ringing? Brzmiał on mniej więcej tak: "SOPOR AETERNUS meets RAISON d’ETRE". Per analogiam: "Anna Varney meets Yann Tiersen&...[bo ja wiem?]...Oswald Henke"? Mnie zachwyca/intryguje odcinek 00:20-00:29 i dalsze: Czy to loop? Czy to sample? Czy to jedno i drugie stworzone na potrzeby tej kompozycji? Gdzieś w 3 minucie kapitalny przerywnik w wielokrotnie stosowanym wcześniej horrorkowym stylu o „żwirkowomuchomorkowej” proweniencji.
III) Początek [osadzony w nieznacznej transpozycji] bardzo zbliżony do I. Na szczęście kompozycja szybko zaczyna tętnić własnym życiem. Niezwykle piosenkowa forma... i w gruncie rzeczy dosyć rzadka u Varneya. Pod koniec 2 minuty kapitalna wstawka [oj chyba ktoś kiedyś łykał Magnetic Fields Jean Michel Jarre’a?] Na wysokości 5 minuty świetna solówka z ciekawym patentem: startując 4-krotnie z tego samego dźwięku ma ona fajną „zjebkę” w pierwszej nucie, która odegrana jest na wiolce a reszta na klawiszu. Ot… takie DZIWO!
IV) Varney próbuje osiągnąć efekt pozytywki, z marnym raczej skutkiem [choć moje dziecko nabrało się i słysząc intro PODESZŁO do pudełka z zabawkami i wygrzebało stamtąd pozytywkę właśnie. Prawdę powiedziawszy w tym momencie mi też coś PODESZŁO do oka
]. Z drugiej strony patent ten zdradza zamiłowanie AVC do średniowiecznych harmonii oraz spory improwizatorski potencjał. Mam nadzieję, że wszyscy słyszą, że partia „pozytywki” to nic innego jak cytat z Imhotepa tylko z lekka „niezorganizowany”. Na smykach nieco się „uspokaja”, ale nadal mamy do czynienia z dosyć swobodnym potraktowaniem oryginalnej melodii. Na mnie robi to przeogromne wrażenie. W 2:10 miażdży nieco ocieplony, jednakże zdradzający inklinacje ku shoegaze’owej estetyce synth odgrywający nadal Imhotepa znajdujący jednocześnie „wspólny mianownik” z
Soror Sui Excidium! Zupełnie magiczny pozostaje dla mnie fakt, czemu partia wokalna powoduje skojarzenia z ERDTSS?! Żeby nie było za mało w instrumentalnym rozwinięciu synth przybiera postać rozemglonej kody stanowiącej oczywistą powtórkę z „pozytywki” przy jednoczesnym zachowaniu w/w średniowiecznych harmonii. Na marginesie czy właśnie w 3:07 nie pojawia się coś, co budzi jakieś wspomnienia z odsłuchów CRADLE OF FILTH [Nymphetamine lub coś dużo wcześniejszego?] Niepozorna malutka kompozycja z wielkim WOW! w tle...
V) Dalsza część Imhotepa, ale dynamiczniej bardziej pojechana, dzięki czemu bardziej „oczywista”. „Cymbały” [a może to ten je...oud?] w początku pierwszej minuty to czysty TSFIW. Dalej?: Bez fajerwerków. Ot sprawny numer, niestety jego nazbyt dynamiczna natura, oraz aranżacyjne przeładowanie, jak dla mnie rzutuje mocno na jego „środowiskowe nieprzystosowanie” i trudno mi wyjaśnić powody, dla których znajduje się na trackliście.
VI) Czapki z głów. JUSA jak tu pięknie. 1:22 KLĘKAM!!! To bez wątpienia najpiękniejsza synthowa barwa użyta przez AVC EVER! Dla mnie osobiście ewokuje klimaty dzieciństwa [Biliński, czy może nawet MAD MONEY – Na Twojej Orbicie? Ok. to nie ta barwa, ale idę o zakład, że pochodzi z tych samych „urządzeń”]. Z kolei frazowanie na wysokości „I, like ether, veiled In shadow…” budzi miłe wspomnienia z odbywanych w przeszłości randek z CINEMA STRANGE. Drugi po III bardzo „piosenkowy” utwór. Nie mam słów. Ze względu na odmienną atmosferę na HYSTG? by się nie odnalazł, ale na luzaku chlasta niektóre numery stamtąd. Na pewno najlepsza kompozycja w tym zestawie.
VII) Na miejscu 2 kawałek VII. Instrumental SOPORa wszechczasów. Tu jest naprawdę MIŁO choć stężenie „farewell’izmu” występuje tu na niespotykaną dotąd skalę. Inicjalnie też całemu światu w tym miejscu oświadczam: W DUPIE MAM POWTARZALNOŚĆ. Co z tego, że temat przewodni w 90% zbudowany jest na podwalinach outro z
Les Fleurs du Mal z LFDM? Co z tego że tamto outro w 80% nawiązuje do outra z
Little Velveteen Knight? Co z tego że tamto przywołuje duchy
The Sleeper i w końcu co z tego że wszystkie w/w mają źródło w II części
Shadowsphere? Przepraszam, ale to jest właśnie PIĘKNE jak na wiele sposobów można zapodać te same nuty! Hurdy-Gurdy ponownie ewokuje klimaty Traveller’owe. Słuchanie z poczuciem obcowania z ostatnią kompozycją tryptyku porusza dosyć oczywistą łzę w kącie oka i kiedy wybrzmiewają ostatnie sekundy, ciężko otrząsnąć się z wrażenia, że to już naprawdę
KONIEC. W tym momencie następuje totalna kumulacja smutku, ale też nadziei na przyszłe nuty by AVC. Jak wspomniałem wyżej: obok VI najlepsza kompozycja tej EPki i w zasadzie AVC należą się ostre baty za to, że jak już się rozgrzało to... kończy.
W ramach resume, zamierzam pójść na łatwiznę i ustosunkować się jedynie do tego, co zostało napisane już wcześniej:
COTC jest, od strony stricte merytorycznej, bez wątpienia MINIalbumem PRZEPIĘKNYM, choć zdaję sobie jednocześnie sprawę z tego jak trywialnie to brzmi. Clou problemu leży jednak w skutkach, albowiem sytuacja ta powoduje, że absolutnie nie potrafię umieścić go w kategorii „smutny”, „wesoły” „czy jeszcze jakiś inny”. Więc jeszcze raz COTC jest PIĘKNE. PRZEPIĘKNE. Cudnie stonowane. Bez jakichś wyczuwalnych presji czy ciśnienia. Spokojne. Leniwe. Wyciszone. Surowe, choć starannie wyprodukowane. Proste, choć skrajnie klimatyczne. [Atmo]Sferyczne. Zwiewne. [Na]"Powietrzne”. Cudnie „przedmuchane”. Puste [czyt. pozbawione nawałnicy aranżacyjnej --> na marginesie: do tej pory drgawy mnie chwytają jak sobie przypomnę „C’alladhanowo-Sanatoryjne” syfy].
Dla mnie ZISZCZONE zakończenie „trylogii?” Progresywna, ale kontrowersyjna „jedynka”. Wyrafinowany, zahaczający o poziomy katharsis sofomor. Rozważna i Romantyczna „trójka”. Statystycznie w skali 0.0-10.0 wygląda to mniej więcej tak: „1” – 7,0 „2” – 9,9 „3” – 9,0; więc tryptyk jako całość osiąga
nieco naciąganą 9,0 [i trochę mię ten fakt mierzi
].
W ramach ostatniego zdania: Dziękuję Annie za ostatni rok [26.11.10-25.11.11] z pewnością długo go nie zapomnę. Jednocześnie mam nadzieję: DO USŁYSZENIA w przyszłości.